2014 – 2016
* * *
nazywaj po imieniu co spotykasz w drodze
światło może być mrokiem nie ma każdej prawdy
co odnajdziesz jest twoje lecz tylko do jutra
żyjąc w krainie obłoków pośród argonautów
powtarzasz własne błędy i wybory winnych
krwi wymarłych gatunków skał rozmytych przez fale
i nigdy się nie przyznasz oddając głowę do snu
że deszcz cię rani do bólu palce sztywnieją zawsze
gdy pomyślisz o smaku wiśni w ogrodzie matki
a cała twoja wiara mieści się w ziarnku maku
obumarłym by kwitnąć owocować trucizną
mącić pomroczną jasność czule gasić żagwie
jedyne na co czekasz jest głębiej niż w sercu
to pragnienie by rano kiedyś ktoś cię obudził
mówiąc po imieniu
* * *
niech będą odkrywane
pasma twoich wzgórz
piersi w promieniach świtu
niech cienie dolin wypełni
rozlane mleko mgły
twój ciepły zapach
w czas mantry przebudzenia
gdy język będzie milczał
oddając dźwięki wargom
wypełnią nas oddechy
a moje puste dłonie
ulegną twojej pełni
kremówka
żyjemy w grzybnych czasach
na pożywkach słodkich
słów rośnie pleśń
afty zmieniają język
w geograficzny wyrzut
już nie jest mój
uczy go wróg – strach
zużyty a używany
praktycznie użyteczny
w traceniu sensu
zapominam znaczeń
zapominam się
klnę: czasy są trudne
komplikują życie
przyszłe niedokonane
dni jak niespożyte ciastko
którego jednak nie ma
czy zjadała je pleśń
która rośnie w nas
nadmiarem słów
– pora milczeć
zaśniemy
w zgrzebnych lasach
* * *
Między chmurami a szczytem topoli
– bezlistnej osnowy do stworzenia świata
ptaków gdy wiosna przywróci je z ciszy –
jest błękit: w twoich oczach.
Co mógłbym usłyszeć
gdybyś mówiła
do mnie – ale śpiewasz
przez chmury w dali zamglonej a drzewa
tworzą obrazek.
Przypominasz ptaka który obudzony
biały sen pożegnał i zna już melodię
rytm i wszystkie słowa
wiosną jest gotowy do nagłej piosenki:
"kochanie to promień w chmurach
i cisza która nas rozczula
zimy olśnienie
i wiosny jasna zieleń
i zapatrzenie w jeziorze latem".
Tak śpiewa ptak – dotyka w nas
czego do końca nazwać nie potrafię.
* * *
nie daj się uwieść słowom
nie wchodź do tego lasu
to wiedźminki nie drzewa
snują pajęcze pieśni
nie światło ale próchno
świeci odbitym obrazem
niema godowa pieśń
ptaka w klatce poezja
wyspa
(daleko stąd)
jakbym był niewidzialnym ciałem,
które można zobaczyć dopiero,
kiedy się na nie nałoży coś widzialnego
(T. Merton)
ta wyspa leży u wejścia
naszych wyobrażeń do raju
wpadamy oślepieni światłem
odbitym więc lepiej patrzeć
z zamkniętymi oczami
to miejsce gdzie lęgną się ptasie
dusze które przyoblekamy żeby być
niewidzialnymi dla armady i eskadr
cierpliwych radarów natury wśród zamgleń
ukoić lęk przed kolejnym zaćmieniem
już nie chcemy być nikim
innym nawet sobą dla innych
których penetrujemy plastikowymi różdżkami
łowimy drobne monety na brzegu
w przypływie złych emocji
ośrodek sterowności przenosi się
przez szyję do żołądka pęcznieje
jak śmietnik eksplodując gazami
mościmy się w pordzewiałych trawach
blachy upstrzonej kupkami polipropylenu
to miasto jest wyspą gdzie umierają
ptaki które uwierzyły w raj – ziemię
obiecaną wśród stada tkwią
z nadmiarem zdobyczy w garbie
brzucha kołysząc się do snu
ta wyspa jest w naszej głowie
jak marzenie o poranku jak armagedon
który skrada się przed zmierzchem
omijając straże wszystkich zmysłów
i dusze zabrane ptakom
2013
krzyżyki
#
wielkie białe słońce
źrenica w błękicie
– bezkres śniegu
#
nazywam się strumień – zachodzę
kradnąc światło gwiazd
na polu sąsiada
#
pijemy czerwone wino
przy zielonym stole
jak zawsze – niewidzialni
#
muzyka skroplonych gwiazd w rynnach
szuranie po śniegu
idzie wiosna
#
dziś światło gra jedną nutę
która wypełnia instrumenty świata
– zamilknij, czerni
klon
(nie znam nikogo takiego jak ty)
a gdybyśmy wszyscy byli
klonami
bóg mógł się postarać
podkręcić genetykę
stworzyć idealne modele
może nawet wiecznotrwałe
totalitarna równość
wobec wiatrów pożogi wody
widać nie zależało mu
na kreowaniu jednej marki
zamiast rynkowych targetów
wolał dylematy duszy
każdy przeciw wszystkim
niepowtarzalny w chwili istnienia
a jednak z tej samej gliny
i w proch się obróci
klon ma liście najpiękniejsze
jesienią
krzyżyki
#
kiedy jestem spóźniony
spontaniczny bieg oddech
wszystko przestaje wystarczać
#
coraz mnie tutaj mniej –
wiecznie zielone drzewo
na niebieskich łąkach
#
w górze wyzłocone sztandary
chmur przy mnie zmęczone dłonie
sylabizują zachwyty świtu
#
szybki powinien być internet
miłość niech pozostanie
wolna
* * *
we wszystkich miastach które widziałem
ludzie znajdują tysiące sposobów
na śmiertelną chorobę – życie
na szczęście wciąż dolega
ty w marmurze bez rąk
jesteś doskonała
– martwa
początek strony
2012
zamartwianie
boli mnie świat – jest dobrze
wyprowadzam się z doliny porzeczek
w maligny malin – cichy szczyt
lata zielone naskórki ocierają się
o jutro – będzie lepiej ranny oddech
smakując miętą uwiedzie uwagę
w ból nawałnic świeżych ziół potop
potraw których nie próbowaliśmy
jeszcze jeść chcąc iść przed pełgającymi
okręgami zmierzchu – był choć nie było
nas byłem choć nie było mnie
w tobie jestem choć nie zamartwiam
siebie byłym brakiem teraz już
jestem mężczyzną rodzaju męskiego
choć odmieniam się jak kobieta
w jakim języku się spotkamy
co niedzielę w południe chodzisz
po lesie słuchając głoszenia
drzew
codziennie próbujemy żyć
w gestach pozbawionych magii
nazywania
każdej nocy nasz kościół
porasta mchami pajęczyną
zwątpienia
gdyby nie uparte przekraczanie
znaczeń – bylibyśmy szczęśliwi
i martwi
kanon
każdego wieczoru przez lata
szukałem ciebie w modlitwie
czy żeby teraz usłyszeć:
nie chcę znać śmierci
nie potrzebne już ciało
które jest autorytetem
jedno życie – a śmierć
ani dzieli ani łączy
spotkamy się na kawie
u Pana Boga "za piecem"
te za – ostatnia
te za tą
macewą ostatnią
pokażcie swoje statki
zważcie żur i czulent
z piekącym smakiem na języku
skoro długa ta podróż
chcę mówić z wami jak z mężczyzną
tylko długi nóż pięści szczęk zębów
żadnej krwi tamponów ofiary
krwi martwej
chcę w sobie siebie się
zasnąć jeszcze dziś rano
na chwilę w taki sen
żeby nie czuć
łuszczącej się skóry
odpadania od kości
a potem gładka płyta
lśniąca jak marmur
srebrne zelówki na obcasach
i wasze ciężkie podkowy
quickstep quickstep
58 (słów)
od czterech lat nie napisałem
wiersza na swoje urodziny
to były rozedrgane lipce
cichnące w głowie
głuche jak serce
wiatr tarmosił topole za oknem
ale nie rozumiałem ani słowa
tej piosenki
jedmniedra nazładzi
inoszune ływaki
wszybieso szłystkiepo
dziś odbieram sygnały
naziemne ale cyfrowe
mam dekoder
na ekranie pojawił się obraz
człowieka – nie wspomnień
za rok
początek strony
2011
teolog
zawód
jak każdy
inny jednak
czasami się zdarza
zawód większy
wobec innych
miasto jak kobieta
nigdy nie przypuszczałem
że można pokochać miasto
bardziej niż kobietę
dać się oszołomić
już od pierwszej randki
pod bramą portową albo na długim targu
kluczyć przekraczając mosty tumski ostrów
a nawet – cóż – podziwiać
strzelistość pałacu kultury
być turystą nie znać języka
tego miasta tego kraju
widzieć skórę ale jej nie dotykać
można pójść dalej
zamieszkać w wynajętej mansardzie
kupować bagietkę za rogiem rue de petit
przedmieścia londynu są pełne
małych domków z ogródkiem
nie potrzeba daleko jeździć
zwłaszcza gdy nie ma metra
z krupniczej na krakowski rynek
tak miasto się zaczyna
od migotek wystaw i szybkich oczu
potem we włosach czujesz deszcz
upał ociera się o cienie małych parków
jeśli jest rzeka – daje ci zapatrzenie
na łódki pełne dzieci
a kiedy pomyślisz że jesteś stąd
i będziesz chciał poznać zapach
ciała i smak odrapanych korytarzy
bez światła kiedy spróbujesz
wejść w ciemne bramy lubelskiej starówki
– zawieje od wschodu pierwszym śniegiem
i poczujesz ten chłód
brak reakcji martwotę murów
zimnych jak kobieta
wtedy będziesz już wiedział
że to ty możesz wyjechać powrócić
nigdy odwrotnie
utoya – utopia
to wyspa z wyobraźni
teraz idę w górę
po kamiennych schodach
żeby kiedyś spojrzeć ci w oczy
gdy celujesz prosto we mnie
napisałem już list teologiczny
pierwszy raz prześwietlony
twoim światłem
jednak bomba została
zapalona w powietrzu
unosi się tęsknota za spójnością
ścian i okien
leżąc wśród martwych udawałem
strzeliłaś a kula przeniosła
inne życie
minęła głowę grzęznąc
pod lewą łopatką
ta wyspa istnieje
kiedy we śnie uciekam
przez las nie do przejścia
za mną zostają ciała
w przypadkowych miejscach
pojedyncze w grupach
przecinki i kropki
wyrywane spomiędzy słów
łatwego pocieszenia
to było polowanie zasępione
już bez widocznych emocji
tylko krzyk i strzał
dlatego muszę zrozumieć
czemu mnie nie dobiłaś
co zmętniło ci wzrok
kto opuścił rękę
skąd w powietrzu nagle ta szczelina
która przecięła nasze spojrzenia
idę żeby zobaczyć strach
w twoich oczach
który rozpływa się
we wzbierającej wodzie zatoki
prokurator oblicza winy
sędzia jest gotów użyć paragrafów
ale wyrok jest zawieszony
blisko utopii
utoya – obłęd
zamyka się w głowie
ale czy na zawsze
i czyja to głowa
początek strony
nudne pytania o poezji – zadawane sobie
kto mówi nieprawdę
można wytoczyć mu proces
lub krew za karę od lat
kto pomawia w wierszu
jest usprawiedliwiony
podlega ocenie zachwytu
czy jeśli pisze swoje
emocje – nie bawią go
prawdy o prawdzie
czy nagie uczucia
ubrane w lepszym sklepie
stają się sztuką
czy nieprawda ujęta
w pestki cudzysłowu
przestaje być robakiem
czy poezja jest dobra w pięknie
czy tylko ponawia
trwanie Wieży Babel
czy poezja jest dla człowieka
czy ludzie dla poezji
(zdradzą każdą miłość)
jeśli chcesz odpowiedzieć
mów tylko prawdę
o sobie
kochanie
nie zaglądałem do ciebie
w nieładzie
codziennie żywił mnie
znak zapytania
przyczyno niepokoju
możesz być wierszem
ciszo
głucha jak śmierć – życie
chaos
który teraz próbuję porządkować
w słowach
muzyka poważna
dla Cezarego S.
coraz częściej słucham
muzyki poważnej
o czwartej nad ranem
próbowałem długo nie zasypiać
albo przeciwnie lulać się
i zasypiać twardo
ale wciąż mi gra klasyka
noc zagłuszająca echa
domu spokojnej młodości
kiedyś słyszałem śpiew ptaków
jesienią brzmią tylko chóry
samochodowe na dworze (Belzebuba?)
muzyka poważna mój Boże
dlaczego mi to robisz
te wszystkie werble z głębi brzucha
wariacje na jednej nucie
kontrapunkty nawroty myśli
w ciemny świt
niedziela 24 lipca 20111
w grekokatolickiej cerkwi wśród ikon
teraz inni przeżywają przemianę
w niedzielnych garniturach kopki siana
ocierają się z wilgotnej mgły
na łące pies mieszkający w beczce
ćwiczy szczekliwą wymowę
łzawą modlitwę wychlapujemy butami
na asfalcie między Berestem i Piorunką
w południe przy knajpianym stole
dzielimy się prażynkami i słowem
a bełkotliwa mowa telewizora
przypomina o ostatniej rzezi niewiniątek
mocą zgrzytania zębów szaleńca z Oslo
przeciw bliźnim innowiercom
trzymaj mnie dzisiaj mocno
chcę wielbić Twoje prawo – Panie
kwiecień
(Ewa, jaką zapamiętał ją Adam do momentu,
zanim poczęstowała go połową owocu wiadomości
dobrego i złego) J. Nowosielski
głęboko w nas jest taka chwila
kiedy otwierasz moje oczy
dziś poza nami każde dalej
kwiecień jak cierń jak czerw w pamięci
tyle tu naraz: noc ostatnia
mgła pod Smoleńskiem na ekranach
głuchy huk w głowie o Katyniu
ojciec Ostaszków strach Kołymy
mama Kazachstan step i buran
gdyby inaczej wiał wtedy wiatr
to nie ja byłbym nawrócony
nocą ktoś krzyczy z twoich wierszy
otwieram oczy jak kret ślepnąc
ugryzłeś jabłko – byłam Ewą
10.04.2011
zakochany w Rovinij
początek niczego nie zapowiadał
schodziliśmy ulicami do nabrzeża
pastelowe kolory kamieniczek
dotykały lazurowej wody
dopiero wejście w granicę cienia
na pnące się wybłyszczone bruki
porwało nas
– to miasto
rosnące kiedyś na wyspie
dobudowujące nowe domy
jak piętra drzewa uległo sile wiatrów
albo to boski palec zakręcił nim
tworząc plątaninę w gąszczu ścian
drzwi i okien bram i schodów
labirynt znany dobrze mieszkańcom
pułapkę na złaknionych
nieostrożnych przybyszy
myślałem że horyzontalne widoki
na całe miasteczko wyspy i zatokę
że świeży oddech na szczycie
obok katedry św. Eufemii
mogą być otrzeźwieniem
ale gubiliśmy siebie jeszcze bardziej
wracając innymi co chwilę uliczkami
nie pomogło sfotografowanie fresku
czy też graffiti Ukrzyżowanego
w kolorach fioletu i brązów
na odrapanej ścianie
obok podwórka z trzema stolikami
białe wino odbierało ostrość widzenia
kręciliśmy się w wirze obrazów
spotykając sklepiki gdzie ukryto
brylanty obok kolorowych szkiełek
których tani blichtr podsuwał myśl
że kiedyś może już tu byliśmy
i tak wciąż błądzący – odchodziliśmy
zostać nie mogąc
zbyt krótko trwało
żeby poznać wszystko
zbyt długo żeby zapomnieć
teraz nie ma już do ciebie powrotu
Rovinj – Rovigno
utrata
w pruszkowskim parku jest wiosna
spaceruję nad utratą z wnuczką
jeszcze nie rozmawiamy – ma dopiero roczek
więc opowiadam jej świat
który widzi po raz pierwszy
jak wczoraj i jutro
*
a. straciła pamięć nagle
obudziła się w szpitalu bez siebie
pod powłoką ciała które ją nosi
gdy w gołuchowskim parku
opowiadam o swojej utracie
mówi: kiedyś ustawiałeś tutaj
aparat do nocnych zdjęć
ale nie pamięta co było przed chwilą
robi dużo notatek w kilku kalendarzach
i marzy żeby w jej pokoju
wszystkie rzeczy wróciły na miejsce
*
tej nocy rozmawiam ze sobą
o czymś nie do opowiedzenia
ciało w skurczach mięśni wciąż przechowuje
każdy krzyk i nagłe zmiany pogody
gdy nad zielonymi po horyzont łąkami
przelatywały z hukiem wojskowe samoloty
w prześwietlonych popołudniem lasach
znajdowaliśmy grzyby i łuski po pociskach
na przypiecku w cichej chacie
siedziały wojenne opowieści
lała się wódka i partyzanckie pieśni przy ognisku
w nocy cisza była tak czysta jak brak
ciebie obok gdy przesiadywałaś nad stawkiem
rozmawiając z utopionym księżycem
nad mało poetycką rzeką
kreuję katastroficzny raj
w którym umieszczam twój obraz
ta utrata boli jak blizna
po żebrze odjętym przez Pana
jutro i wczoraj
kwiecień w Paryżu
stawał na Pont Neuf*
żeby odeszło niemożliwe
co wciąż się przypomina
wędrowanie do świtu
między byłą kochanką
a kolejnym oczarowaniem
szaleństwem nawet kiedy
na wzgórku Brigitte śpiewał:
"je t'aime. moi non plus"**
na południe od Sekwany
duchy artystów gromadzą się
na cmentarzu Montparnasse
na grobie Gainsbourga listy
– bilety z metra pod kamykami
staruszka z miotełką chodzi dokoła
Serge, vous vieux squelette.
– jak zrozumieć czułość języka
którego używa obłęd
10.04.2011
* Pont Neuf – Nowy Most nad Sekwaną, w zasadzie najstarszy,
mówią, że stając na nim można się odkochać
** Kocham cię. ja też nie
----------------------------------------------
vous vieux squelette. – ty stary szkielecie
wierszyk o drzewach
wybrałem ciebie spośród wielu
moja siostra wciąż powtarza
że mam szczęśliwą rękę
do roślin
oddaliłaś mnie już dawno nie wiem
jak rosną drzewa
które posadziłem obok twojego domu
i czy gałęzie jeszcze się krzyżują
z ciałem
w drodze
ci, którzy widzą,
stali się niewidomymi*
po latach to powrót – nie
nawrócenie każdego dnia
modlę się ale tylko czasami
proszę o spokój w myśli
żebyś nie musiał już się
tłumaczyć z tego co robisz
dzisiaj jestem w drodze
od siebie do siebie
lecz opis tej krainy
nie jest ci konieczny
--------------
*(J 9, 39)
oddzieleni
oddzieleni byli tylko
przeciwnikami saduceuszy
dbali tylko o zgodność
rytuałów z prawem
roztrząsali dogmaty
na sitach tylko logosu
siejąc głęboko wiarę
w demony obok aniołów
tylko aż dziw jak obeszła
ich żywa ewangelia
następne hasło w słowniku
brzmi trochę z włoska: fasada
początek strony
2010
* * *
co jest między nami
teraz wie to powietrze
kiedy w tobie znalazłem
wejście do wielu światów
nie mogłem uwierzyć
że idealne bryły platońskie
to tylko pięć wielościanów
o tylu twarzach
żadnej nie odda szyfr
/11.2010 – 01.2011/
* * *
przeżyliśmy radośnie
nagły atak lata
zaplątani w dzikie słowa
potem były pytania bez sensu
odpowiedzi bez odpowiedzialności
mężczyzna który oddaje się
przez krew
jest jak chłopiec bez łódek z kory
kobieta zawrócona w połowie drogi
traci imię
chcąc wiedzieć kim jest
teraz mamy spodziewany
akt zimy
/11.2010 – 01.2011/
na marginesach
(z inspiracji "mediami" Jacka Sojana)
ileż to razy dostałem pałę
za brak marginesów
bo w zeszytach drukowanych
wtedy ich nie było
"żebyście się nie odważyli
przekraczać linii marginesu!"
– pouczała pani nauczycielka
teraz na głównych łamach
króluje jakaś mucha bez stanika
strony są upstrzone
śladami od nóżek
pozostają nam tylko marginesy
na których zapisuję uwagi
do czytanych wierszy
jak ten o celebrytach bez desusów
w którym prosi się o uczczenie ciszy
ciszą?
bo na marginesach nie ma
list przebojów i niema
bywa paszcza monitora
zmężniałem
coraz trudniej się zapiąć
robię wciąż nowe dziurki
w tym wieku nawet bez okularów
z oczu mi patrzy mąż i mężyna
podejrzewam że z czasem
stanę się czworonożny
a ból w brzuchu przed świtem
to tylko odrastająca pępowina
lato 2010
kiedy stary poeta zostaje ojcem
kiedy stary poeta zostaje ojcem
brakuje mu już słów żeby to opisać
świat się zwielokrotnił ponad miarę rozumienia
może wtedy tylko płakać ze szczęścia
bez oglądania się na kanony estetyki
stać się nawet kiczem z krwi i kości
wszystkie głosy świata powoli milkną
a on czeka żeby usłyszeć
jej pierwszy krzyk nienasycenia
luty 2010
* * *
z zamkniętymi oczami
stary mężczyzna
w pustym pociągu
płaszczyzny śniegu
zimowe słońce
jasna twarz
krzyżujące się tory
dudnienie opada
po horyzont
zarys domów
plama lasu
cisza
na błękicie punkt ruchomy
gałęzie jak siatka
gałązeczki
a ty
jak kochasz Boga
01.2010
* * *
życie mnie przerastało
w wielu miejscach
blizny rozgałęzień
załamywanych jak ręce
jednak każdej wiosny
zieloność kiełbi się
w głowie
przyrasta ciężar odwagi
lato wyszumi
pierwsze śliwki pod jesień
może będą słodsze
zimą utulą nas porosty
12.2009/01.2010
początek strony
2009
modlitwa 2
przychodzisz do mnie
w samym środku nocy
kiedy oddech chrapliwy
który przed chwilą śniłem
czego nie rozumiem
a jeszcze pamiętam
przerażenie że nie mogę
powiedzieć nawet słowa – z martwych
ust słysząc jednak wyraźnie
jak zbliżasz się do mnie
potykając w lewą stronę
czego ty chcesz ode mnie – bracie
11.2009
modlitwa 1
kiedy mnie budzisz przed świtem
nie głosem zimnych ptaków
ani poruszeniem topoli
kiedy nie wiem czy sen jest
jeszcze tylko we mnie czy
pochłania wciąż świat
nie przychodzą do mnie bliscy
których dawno pożegnałem
ni cienia oddechu
kiedy budzony nie wiem dlaczego
wciąż mam bezwładny język
tylko myśli są żywe
nie widzę twoich znaków
nie słyszę słów i nasza rozmowa
jest możliwa tylko w milczeniu
11.2009
* * *
wystarczy zamknąć oczy
żeby móc zobaczyć
nasz stary dom
pełen niejasności
po pierwsze piwnica
z wejściem od podwórka
schody ginące w dole
drzwi a dalej ciemność
zapach kiszonej kapusty
ogórków i wilgoci
zacierały smak siarki
w wysuszonym gardle
w każdym kącie coś było
a przynajmniej być mogło
pajęczyna wzrok myszy
nawet dziura do piekła
bo bez granic są myśli
kiedy strach ssie żołądek
pięcioletni mężczyzna
w środku dnia w środku nocy
jak te czasy się plączą
było jest pewnie będzie
pulsowanie krwi w skroniach
zaklinanie przed świtem
pozwól dobiec do światła
pomóż dotrwać do życia
stoję w tamtej piwnicy
z otwartymi oczami
12.2009
* * *
teraz łapię się na tym zakręcie
że chciałbym coś powiedzieć bratu
a to prosta przez miasto
i dalej – od kaplicy do płaczu
przed miesiącem głos w telefonie:
"już końcówka ale przyjedź"
podróż od dawna zaplanowana
powrót syna do ziemi niczyjej
przebite wenflonami zimne ręce Leona
i szalone modlitwy o cud
"on odchodzi – zrobiliśmy już wszystko"
.......................
w bezsenne noce wiatr nas oszukuje
łopotem szemraniem wśród liści
prostuje się zakręt wygina prosta
łatwy sen się nie wyśni
(czerwiec – lipiec 2009)
* * *
Anioły /.../ podobno "zazdroszczą" ludziom łez*
kiedy byłem już duży
to znaczy po śmierci ojca
gdy przejąłem obowiązek
rąbania drewna na zapas
na cała zimę –
moja mama
powtarzała często:
mam w piersi taki kamień
on rośnie i dlatego nie mogę
płakać – ani jedna łza
nie ulży mojemu sercu
od tej pory staram się
kontrolować stan płuc
zestaw szczepień ochronnych
eksponuję na karcie pacjenta
odbyłem rozmowy ze specjalistami
od radzenia sobie z życiem
zdobyłem co zdobyłem
jestem – kim jestem
wiem że tak powinienem skończyć
ten wiersz – nie używać więcej słów
"serce" i "łzy" które są źle widziane
we współczesnej poezji
ale chciałbym móc jeszcze kiedyś
ulżyć sercu i zapłakać
nad sobą
(* – wg Tomasza Akwinaty)
10.2009
* * *
a więc doszliśmy do ściany – ok
od dziś moje dni będą polegały
w rytm przyjemnej muzyki
ulegając wizjom łatwego pocieszenia
cieniowany zajączek na ścianie
będzie jedynym wyjaśnieniem
bo wierzę w ciebie od trzech
i pół roku do obłędu
dziś przypuszczam że to skutek
poetyckiego paktu w wierszu
sprzed lat który był polityczny
ale metafora przekroczyła granice
teologiczne – czy metafora może
mieć jakiekolwiek granice – nie
wiem że mam ograniczenia jak zawsze
zasypiając nie w porę
jeden pramolan nocy nie czyni
za oknem moknie listopad
leżę czytając list o diabłach
z radia brzmi anielska muzyka
12.2009
360 dni bez ciebie
pomyślałem: zdarza się
nie przespać całego dnia
a nawet często budzić przed świtem
– dokładnie licząc
rok to aż 365 dni
10.2009
* * *
w środku miasta, w astronomicznej
połowie dnia – dwóch starych poetów
uśmiecha się do swoich słów, są jak
gwiazdy południa wystawione
w gablocie niedzieli przed oblicze
maluczkich – kiedy czytają wiersze
pomyślałem jak niewiele ich dzieli
od dawnej poezji – słyszę rytm i melodię
a nawet coś na kształt średniówki
kiedy słowa brzmią w obcym języku
którego nie rozumiem – sens przekładu
rozjaśnia spojrzenie i chwytam
w kącikach rzadkich zmarszczek
na ich twarzach diabelskie ogniki
– tak, ironia jest lekiem dzisiejszego świata
bez szans na wyleczenie, o czym wiedzą
na pewno obaj: liryczny cynik z wcielonym
duchem piotrusia pana i elegijny tłumacz
snów z melencholijnym passio na twarzy proroka
kiedy wychodzę na krakowski rynek nagle
zimne powietrze przywraca mnie
tej jesieni
(25 października 2009 godz. 12
– Hans Magnus Enzensberger i Ryszard Krynicki
w Intytucie Goethego w Krakowie)
Konstytucja M
mężczyzna nie ma ciała
jego narządy są dzikie
jak zwierzęta w pościgu
z bólu w ucieczce gdzie strach
strup nosi w miejscu serca
szorstki i wciąż bardziej martwy
w połowie sobie obcy
płynąc przez wody płodowe
kołysze go stara szajba
sromotnie do wyspy ze wzgórzem
inwazja jest jego pieśnią
wzdłuż blizny kryjącej ranę
w tej czułej wojnie ze słów
obudzonych przed świtem
wykrwawia martwy już język
mnożąc rodzajniki
*
gdy twoje ciało drżeć zaczyna –
facet tego nie zrozumie
06. 2009
bolisz doskonale
od dziś czy od wczoraj
ten czas jest jak rana
z odjętego żebra
która mogła leczyć
jak sen
ale niema
postać stoi w ogrodzie
nocą otwarte muzea
przechodnie spacerują
po dachach kamienic
– ja zabijam kogoś
zrzucając w dół
ze strachu czy złości
doskonale boli
bezsens – bezsen
bez ciebie
06. 2009
odwaga
pogoda z tych podłych
taka jesień – mówi młody poeta
cytując siebie ze snu
uderza dłonią powietrze
żeby przeciąć niewidzialne
które łączy ze światem
czeka na olśnienie
psując oczy przy raportach
z cudzej świadomości
––––––––
boję się codziennie
o szóstej trzydzieści
gdy dzwoni budzik
ograniczając ruch
wczoraj nagle zrozumiałem
że odwaga jest niezależna
od smaku
to kwestia przyznania racji
chaosowi
2006 – 2009
trzy listy z zimy – niedokończone / 2
byłem znów senny jak rok
wcześniej w krainie pomiędzy
dając sobie czas
dziś w środku zimy jestem
jak gacek obudzony światłem
wystawiony ślepo na świat
nazareth jest ciche – piszesz – tyberiada
i słońce prosto z nieba
żadnych śladów bomb
na wzgórzach golan sycą się turyści
tu strzela kra na rzece i kra
czerń w bieli śniegu kraków
obraca się na nice jak oblicze
Boga między starym a nowym
testamentem
02. 2009
trzy listy z zimy – niedokończone / 1
przestałem być twoim wierszem
mam inne powietrze za oknem
mróz jak cholera przejściowy klimat
starym zwyczajem wieszam na balkonie
skórkę słoniny dla sikorek to jedyne
co chcę zachować teraz
minęły lata histeryczne smaki
i mgieł migracje w zardzewiałe drzewa
wszystko w białym śnie
więc nie pytaj o wiersze Brodskiego
na Boże Narodzenie nie wiem gdzie
zginęły razem z tobą nie jestem
01. 2009
początek strony
camera obscura
ma aparat na klisze
jest artystą
ma aparat bez kliszy
jest człowiekiem
*
boli go głowa serce
ale lubi ciało
młodsze
siebie sprzed lat
w pozycji leżąc
– tak tworzył najpiękniejsze akty
bolą go wspomnienia
*
budzi się często w nocy
i błyskawicznie zaciska powieki
– to najlepszy sposób na sklejenie
urwanych snów
chroni przed wyzwoleniem
echa z pamięci
przed światło świadomości
*
gdy rano otwiera oczy
– ślepnie
od nadmiaru kolorów
przez lata zbierał filtry
zmrużenia
poszukiwał sposobów ujęcia
migawek znaczenia
słowa
cokolwiek to jest
dyfuzor – ten kto rozlewa
sztuczne światło
na obraz i podobieństwo
pogodnego zmierzchu
*
z wierzchu na dłoni
zapisane ma kilka plam
ale jego skóra jest jeszcze
jasną błoną jest
światłoczułą klatką
do uchwycenia niewidzialnego
wciąż można z niego wywołać
jakieś marzenia
12. 2008
za ścianą
stara kobieta
która kiedyś była młodą poetką
mówi halo
halo
jakby to była zabawa
w głuchy telefon
nie słychać
czy odpowiada jej echo
w słuchawce
w pustym mieszkaniu
nie ma nawet kota
22.11.2008
W moim martwym języku
kiedyś rano ci umrę
w pamięci
z dwóch lat
poszukiwań najlepszego porównania
dla twoich oczu
kiedy płaczesz
to może być
przełamanie
dobre jak
modlitwa
powtarzana bez zrozumienia
w martwym języku
więc kiedy nagle umrę
cały – nie płacz
wtedy nikt już nie nazwie
twoich oczu
wrzesień – październik 2008
KILKA DOWODÓW NA ISTNIENIE
*
gdy świtem zmarznięta wracasz do pościeli
przypomina mi się zimowy dzień
kiedy połykam wprost na język upadłą
białą gwiazdę z nieba
*
dziś na poręczy krzesła
siadła między nami
zapłakana kura
nim czerwony śpiew koguta
zza lasu nie wywoła dnia
zanim słońce nie błyśnie
na wilgotnych lotkach
*
niebo było gwiaździste i noc
ostrzyła w ciemności szelest
zacierając kształty leżących w trawie
być może naszych ciał – zanim świt
zakończy ten rozdział mgły
stopią się w łąkę srebrząc
wilgocią jak w chwili słabości
zbudzić się bez ciebie – obok
ulegać pod naporem strachów
o których się nie śniło nawet
sierpień – wrzesień 2008
54 (słowa)
zaczęło się w lipcu 1954
piosenką o moich butach
w błękitach – na skróty
do pierwszego wiersza
"w yellow–bahama gamach"
już nie dzieci–kwiaty
ale bananowe pokolenie
bez bananów na co dzień
potem zabawy przy rewolucji
wrzaski i głosy
geograficzny język
błoto i muł moralnego potopu
przyrost na wyrost –
żeby to dziś opisać
nie mam słów
* (czyli najkrótsza historia, może być rockandrolla)
lipiec 2008
Jak główna wygrana w totka
[brudnopis]
...i kto by pomyślał trzydzieści
albo i jeden lat temu
o takiej perspektywie
– przeżyć czy dotrwać to nie wchodziło
w tekst nawet zbiorowych nadziei
dwadzieścia jeden szczęśliwa
pora alicji więc zaczarowanie
a dwadzieścia trzy? oślepnąć
ulegać porom roku przez pięć
śliskich zim upadać podnosić
się w nowym życiu znaleźć
jak w lustrze powtarzać sylaby
ba ba ma ma ta ta aż do
stół z powyłamywanymi rękami
średnio suty średnio syty
z rozszczepionym kręgosłupem
moralnym oczywiście to metafora
i tak dalej – im dalej
mi ciemniej – świecenie wszystkim
kto by pomyślał krok
przed wielką wygraną zupełnej zatraty
wyda się prawdą że trzyma nas jeszcze
tylko stary pies: spacer
karmienie i głaskanie – od czasu do czasu
niektórzy czekają na pointę
wiem nie będę już
dłużej ukrywał
szczęśliwe numerki to:
pięć cztery trzy dwa jeden zero
maj–czerwiec 2008
początek strony
|